Jeden dzień w Liverpool’u. Szczegółowa relacja „krok po kroku” z miasta Beatles’ów [dużo zdjęć]
W zeszłym roku wspominaliśmy o naszej ośmiodniowej wyprawie przez kilka państw Starego Kontynentu, o nietypowym „Eurotripie”. Jedno z miejsc, w sumie pierwsze z miast jakie odwiedziliśmy po za granicami naszego kraju, już opisaliśmy w „Dortmund – idealny punkt wypadowy w inne części Europy”. Następna w kolejności czasowej była stolica Łotwy – Ryga. Jednak tu dzisiaj się nie zatrzymujemy, przeskoczymy o jeden dzień do przodu by pokazać jednodniowy, zimny ale różnorodny Liverpool.
Całość naszej wycieczki opiszemy w innym wpisie, wraz z całkowitymi kosztami krótkiego wyjazdu!
Do miasta Beatlesów przylecieliśmy późnym wieczorem, około 20. Pamiętać trzeba, że różnica czasu między Łotwą a Wielką Brytanią to 2 godziny, więc wylot o 20:55 spowodował, że cofnęliśmy się w czasie
Z lotniska Johna Lenona przetransportowaliśmy się komunikacją podmiejską do serca Liverpoolu. Nasz przystanek znajdował się pod kościołem św. Łukasza – ale jak się następnego dnia okazało, były to zamknięte ruiny (w nocy nie było widać, że brakuje dachu i okien). Szczególnie często na terenie angielskich miast korzystaliśmy z aplikacji Nokia Here, działającej offline. I dużo nam też pomogła w poszukiwaniu chociażby noclegu. Oczywiście nie obyło się bez pomocy uprzejmego kasjera w „mini supermarkecie”, ale po kilkunastu minutach dotarliśmy do naszego Hostelu. Jeszcze w Polsce, sprawdzając na Google Street View intrygował nas ten budynek. Na pierwszy rzut oka nie przypominający hostelu, hotelu czy jakiegokolwiek miejsca noclegowego, a… murowany kościół. To Wiktoriańska cześć miasta dlatego też budynek nie powinien nas dziwić, ale zachwycał! I tak nie obeszło się bez wzajemnych docinków „będziemy spać w kościele!” 😀 Gdy weszliśmy do środka… sami musicie to zobaczyć. Poczuliśmy się jak w filmach o Sherlocku czy tych z udziałem Mr. Bean’a – typowa Anglia zamknięta w niewielkim holu.
O kosztach jakie ponieśliśmy w Liverpool’u w osobnym wpisie z całego Eurotripu.
No ale (trochę szkoda) nie hostel sieci Hatters Hostels (który gorąco polecamy) był naszym celem zwiedzania Liverpool’u. Następnego dnia czekało nas 20km marszu ulicami miasta. Trzeba było zebrać siły po równie wymagającej tego samego dnia, stolicy Łotwy. Trasa jak zwykle trochę pokręcona, z dużą ilością szczegółów i miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć. I tak naprawdę ponownie z zbyt wieloma punktami, które w trakcie trasy edytowaliśmy – chociażby ze względu na koszta, ceny wejść i czas jaki trzeba poświęcić na pobyt w takim miejscu za funty.
Wyszliśmy wcześnie rano, po śniadaniu wśród kilkudziesięciu gości z przeróżnych krajów świata w wielkiej sali, która wcześniej musiała pełnić rolę pub’u, biblioteki, miejsca spotkań angielskiej arystokracji przy dużym kominku, i prawdopodobnie sądu, o czym świadczyć mógł podłużny stół na podwyższeniu otoczony drewnianymi płotkami oraz rzędami ław po prawej i lewej stronie.
Słonecznie, zimno, urokliwie
Pogoda, na pierwszy rzut oka – idealna! Niebieskie niebo, kilka białych chmurek, słońce śmiało wychodzące zza niewysokich budynków. Do zdjęć – lepiej być nie mogło, ale to tylko złudzenie pozostawione na fotograficznych pamiątkach. Wiatr, który towarzyszył nam praktycznie przez cały dzień, powodował że ujemna temperatura odczuwalna zmuszała nas do ciągłego poszukiwania miejsc, w których mogliśmy się ogrzać. Ciepłe kurtki, szaliki i zimowe czapki (to był koniec kwietnia) nieco wspomogły, ale było nieprzyjemnie.
Rozpoczęliśmy od modernistycznej, nieco surowej Archikatedry Chrystusa Króla. Okrągłej świątyni położonej jakby na wzgórzu, z której rozpościerał się widok na południową, wiktoriańską część miasta z ogromną katedrą w tle. Okrągła, przypominająca kominy z elektrowni w Bogatyni, wewnątrz według nas trochę traciła na jakości. Bardzo ciemna, z mało estetycznym ale zwracającym na siebie mosiężnym „żyrandolem” oraz kolorowymi witrażami w kopule.
Kilka kroków dalej, na chwilę przystajemy przy Ashton Bulding. Czerwona cegła , z której w całości zbudowano budynki Uniwersytetu Liverpool’u nadała nazwę Redbrick, którą określa się grupę sześciu najstarszych angielskich uniwersytetów. Trochę zdziwił nas ubiór tamtejszych studentów, typowo lekki, letni – no ale to chyba już kwestia przyzwyczajenia.
Ulicą Pembroke i Hunter St z klimatycznymi, ceglanymi kamienicami po obydwu stronach, udaliśmy się w kierunku „Cultural Quarter”. Plac, w którego skład wchodzą takie budynki jak World Museum, Walker Art Gallery, Liverpool Empire Theatre, Liverpool Street Station oraz St. George’s Hall z pilnującymi, kamiennymi lwami przed wejściem. I to właśnie ten ostatni budynek przyciągnął naszą uwagę jeszcze podczas planowania podróży w Polsce. Nie zamierzaliśmy wchodzić do środka, ale na samym szukaniu kadrów spędziliśmy tam ponad godzinę, regenerując przez kilkanaście minut siły jeszcze w niewielkim parku obok.
Zmiana planów, zostajemy na ziemi!
W tym miejscu też po raz pierwszy zmieniliśmy nasz pierwotny plan, który zakładał wjazd na wieżę radiową, z której na pewno był by niesamowity widok, nie tylko na panoramę miasta i zatokę. Finansowo byliśmy na to przygotowani (wjazd około 5 Funtów), ale zauważyliśmy nadchodzące nieśmiało ciemne chmury znad Morza Irlandzkiego, więc kosztem widoków ruszyliśmy dalej w miasto.
Im bardziej zbliżaliśmy się do szerokiej rzeki Mersey, odzielającej Liverpool od Brikenhead tym robiło się zimniej z powodu porywistego, mroźnego wiatru. Po drodze przystawaliśmy przy Municipal Buldings, Liverpool Town Hall oraz Derby Square. Przypadkowo pominęliśmy kościół św. Mikołaja – czego bardzo żałujemy! Ale będąc i widząc trzy najpopularniejsze budynki The Three Graces na przystani Pier Head zrekompensowaliśmy sobie poprzednią stratę.
Royal River Building
To największy (po prawej) z trzech budynków, zbudowany w latach 1908 – 1911 z dwoma wysokimi wieżami zegarowymi zwieńczonymi figurami Liver Bird, będącego symbolem Liverpool’u. Obecnie siedziba Royal Liver Friendly Society.
Conrad Building
Z 1916 roku jest siedzibą zarządu Cunrad Line. Przedsiębiorstwa operującego wieloma statkami w ciągu ostatnich 100 lat. Do spółki należy chociażby sławny statek turystyczny Queen Mary 2, ale może pochwalić się takimi okrętami jak RMS Carpathia – statek, który uratował rozbitków z Titanica w 1912 roku, Queen Elizabeth 2, który po 39 latach spędzonych na wodach Oceanów został sprzedany do Dubaju i przerobiony na pięciogwiazdkowy hotel w 2008 roku.
Oraz ostatni trzeci, mniej znaczący budynek, Port of Liverpool Buildings z początku XX wieku, w którym znajdywała się kiedyś siedziba Mersey Docks and Harbour Company.
Przechodząc przez Liverpool Canal Link znaleźliśmy się na placu poprzedzającym Albert Dock. Przechodzący lekką modernizację, plac otulony jest kanciastą, szklaną galerią Open Eye, małą zatoczką Canning Dock oraz Museum of Liverpool, do którego się udaliśmy. Na miejscu okazało się, że wejście jest bezpłatne, a samo muzeum ma kilka pięter podzielonych na okresy historyczne miasta. Na poszczególnych piętrach można podziwiać bogatą historię przemysłowo-portowego miasta, makiety, pamiątki, repliki wagonów tramwajowych, maszyn parowych itp. Oczywiście wewnątrz znajdowało się oddzielne skrzydło, upamiętniające osiągnięcia sportowe, drużyn Liverpoolu FC i Evertonu, słynnych lekkoatletów czy bokserów.
To szczególnie fajne miejsce dla najmłodszych, gdzie jest dużo „maszyn” pozwalających np. brać udział w wyścigach konnych, czy sprawdzać swoją siłę na workach bokserskich, a stając na specjalnej wadze mogliśmy dowiedzieć się do jakiej grupy bokserskiej by nas przypisano, gdybyśmy nagle wpadli na genialny pomysł zmiany ścieżki kariery Na muzeum tak naprawdę warto przeznaczyć nawet połowę dnia, jeśli chciało by się poznać każdy szczegół z bogatej historii miasta. My nie mieliśmy na to aż tyle czasu, co nie znaczy, że wychodząc z budynku nie byliśmy zadowoleni (no może po za ścianą zimna jaka przywitała nas na zewnątrz).
Po drodze do słynnych Doków Alberta, przeszliśmy przez mały mostek, przypominający krakowską Kładkę Bernatkę. Pełen kolorowych kłódek w każdym możliwym miejscu z widokiem na zamuloną rzekę Mersey.
W dokach udało się znaleźć kilka obowiązkowych pamiątek z magnesem na czele i ukryć przed porywistym wiatrem. Za dokami znajduje się muzeum, do którego najpewniej zmierzają fani Beatlesów z całego świata i choć zagorzałymi fanami nie jesteśmy, planowaliśmy wejść do środka. Cena – to jednak inna liga, 25 Funtów od osoby, tylko za część ogólnej historii zespołu to stanowczo za dużo. Ale wykorzystaliśmy niewielki skwer w pobliżu pod diabelskim młynem, na odpoczynek i kabanosowy obiad.
Przypadkowy diament na trasie? „Różne po drodze”
Opuszczając doki minęliśmy po drodze nowoczesną Echo Arenę i przechodząc przez most zwodzony Queens Wharf udaliśmy się w kierunku Liverpool Cathedral widzianej z samego rana, sprzed Archikatedry Chrystusa Króla. Nogi już lekko dawały nam odczuć, że mają dość, przez co często się zatrzymywaliśmy albo zmienialiśmy trasę, chcąc nieco skrócić nasz spacer.
I tak trafiliśmy do niewielkiego kościoła niedaleko katedry, którego nie było na „naszej mapie”. Kościół św. Vincenta a Paulo znajduje się w mało bezpiecznej, magazynowej dzielnicy Liverpool’u. Wpisany na listę Dziedzictwa Zabytków Anglii kościół pochodzi z drugiej połowy XIX wieku. Architektonicznie wzorowany na gotyku z spiczastą wieżą, oraz dużym ośmiookiennym witrażem na froncie. Wewnątrz kościół jest bogato zdobiony z licznymi alabastrami i figurami oraz ośmiokątnymi filarami. Ołtarz w głównym prezbiterium wykonany z marmuru wraz z bocznymi kaplicami.
Tu mieliśmy dużo szczęścia, jak się później okazało. Do kościoła weszliśmy bo był… otwarty. W środku znajdowała się nieduża grupa ludzi skumulowanych w jednym miejscu nad koszami z jedzeniem i przedmiotami codziennego użytku. Nie zwracając na nich uwagi zaczęliśmy podziwiać wnętrze świątyni. Ja, jak zwykle udałem się prosto pod ołtarz mijając zabytkową, kamienną chrzcielnicę, na której skupiła się Basia, dopieszczając każde zdjęcie. Po chwili w naszym kierunku udał się starszy, przypominający siwiejącego Hagrida pan. Nie wyglądał na zadowolonego więc… ja się wycofałem, zostawiając Basię 😛 na pożarcie. Okazało się, że pan miał dobre zamiary tłumacząc nam, że właśnie odbywa się zbiórka dla ubogich rodzin dzielnicy. A następnie przeszedł do tematu historii kościoła i tego, że mamy sporo szczęścia, bo kościół na co dzień jest zamknięty dla turystów, a msze odbywają się sporadycznie. Yeah! Mieliśmy fart!
Katedra katedr. Największy anglikański kościół na świecie
Kilkaset metrów za kościołem św. Vincenta wśród małych, angielskich domków jednorodzinnych wyrasta ogromna, kamienna katedra. Tu już nie mogliśmy spodziewać się zagubionych turystów. W środku było prawdopodobnie kilkaset osób, kilka grup szkolnych ubranych w jednolite mundurki z herbem swojej placówki. Ale to co nas najbardziej – chyba negatywnie, zaskoczyło to niemały bazar w jednej z wielu naw bocznych. Połączony z kawiarenką i barem, oraz niepasującym, szklano-metalowym tarasem. Można tu było co prawda kupić pamiątki i dewocjonalia, ale za nic nie pasowało to do atmosfery miejsca. Miejsca zapierającego dech, przebijającego ogromem i architektonicznym kunsztem, chociażby wspominaną ostatnio Katedrę Santa Maria del Fiore w Florencji.
Anglikańska katedra to główna świątynia diecezji Liverpool’u. Budowę rozpoczęto w 1904 roku, a ostatni element – wieża, został ukończony w 1978 roku. Projekt podczas budowy zmieniał się kilkukrotnie przez co dziś świątynia nabrała cechy neogotyku. Zajmująca ponad dziewięć tysięcy metrów kwadratowych świątynia jest największym anglikańskim kościołem na świecie.
Z katedry udaliśmy się wprost pod bramę Barrio Chino, otwierającą drogę do popularnej dzielnicy Chinatown. Cząstka Azji, której nie było nam dane jeszcze zobaczyć. Wszechobecne czerwono-żółte posągi smoków i lwów oraz tłumy azjatów, dawały poczuć klimat sąsiedniego kontynentu.
Stąd już wystarczająco zmęczeni, udaliśmy się do ruin kościoła św. Łukasza. Znajdujący się na rogu Berry Street i Leece gotycki kościół z XVII wieku jest zamknięty i niedostępny dla turystów ze względu na zagrożenie zawalenia. Wyposażony w dziewięć łukowatych okien po każdej ze stron, wysoką na 138 metrów wieżę przyozdobioną czterema mniejszymi wieżyczkami, bogato zdobione wejście i wiele rzeźb na fasadzie, to pozostałości po bombardowaniu z 1941 roku. Kościół nigdy nie został wyremontowany, a szkoda ponieważ wewnątrz nadal znajdują się zabytkowe gotyckie łuki, kolumny i witraże, oraz obrazy i ogromne organy. Kościół otacza mały ogrodzony park, w którym głównie przesiadują mniej zamożni mieszkańcy i emigranci, przez co wieczorami miejsce nie wydaje się zbyt przyjazne i bezpieczne. Ale i my przycupnęliśmy na chwilę, podczas której nad miastem pojawiły się szare chmury psujące nam nieco plany „idealnych” fotografii.
Jeślibyśmy do kolejnego miasta lecieli z lotniska, to przystanek pod kościołem znajduje się na trasie autobusu jadącego do portu lotniczego. Jednak do Londynu mieliśmy jechać odpowiednikiem Polskiego Busa (MegaBus). Naszym ostatnim punktem zwiedzania Liverpool’u miał być stadion na Anfield Road i stary cmentarz położony niedaleko. Sprawdziliśmy szybko w Internecie jak się ma sprawa wejścia na klubową arenę i niestety okazało się, że nie zdążymy dojechać na miejsce przed zamknięciem. To kolejny punkt, który mimo woli musieliśmy odpuścić.
Okazało się też, że w takim razie do odjazdu autobusu pozostało nam ponad sześć godzin. A i tak już przysłonięte słońce miało zachodzić w ciągu najbliższej godziny. Więc udaliśmy się do centrum, bardzo, bardzo wolnym spacerem. Znaleźliśmy niezastąpiony, czynny 24h McDonald i rozpoczęliśmy podsumowanie dnia. Tak długo w „maku” chyba nigdy nie spędziliśmy. Powód był jeden i dość istotny. Dworzec, z którego odjeżdżały Megabusy i inne podobne autobusy nie posiadał własnej zamykanej poczekalni po godzinie 22. Jedynie otwarte wiaty, które wcale nie chroniły przed zimnem, a tym bardziej wiatrem. Więc wybór „restauracji” był naszym jedynym ratunkiem, by nie zamarznąć. Na miejscu byliśmy świadkami napadu adhd, u klienta z bardziej kibolskiej społeczności, który wraz z kolegami zaczął rozrzucać tace po sali i wydzierać się w sumie nie wiadomo po kim. Pozytywnie zdziwiła nas reakcja pracowników i procedury. Nasz chwilowy przystanek został zamknięty od wewnątrz przez kierownika zmiany wraz z klientami i agresywnymi „kibolami” – w sumie strasznie, nadpobudliwi goście stali się jeszcze bardziej agresywni, ale ku naszemu zdziwieniu pod drzwiami po kilkudziesięciu sekundach pojawiły się dwa radiowozy Liverpool’skiej policji wyprowadzając agresorów na zewnątrz. Taka sytuacja. Po godzinie pierwszej udaliśmy się w stronę dworca, tam w lekkich nerwach oczekując na przyjazd, szczególnie że do ostatniej chwili nikogo po za nami nie było. Wiec strach przed „a co jeśli nie przyjedzie” buzował w naszych głowach, aż do przyjazdu spóźnionego 10 minut autokaru.
Super, że udało nam się zrealizować podróż do innego miasta niż popularny Londyn. Jeśli ktoś by się nas zapytał kilka lat wcześniej, czy planujemy zobaczyć inne miejsce niż stolicę Anglii to pewnie byśmy odparli, że tak ale priorytetem Londyn. Teraz wiemy, że jeśli się uda chcemy jeszcze zobaczyć inne mniejsze miasteczka na wyspach. Może już nie w jeden dzień, ale tydzień, który zagwarantuje nam dużo więcej wrażeń.
Na pewno żałujemy, miejsc do których nie udało się nam dotrzeć, a powinno się je zobaczyć! Ale czy to nie jest powód, dla którego warto zastanowić się nad powrotem do miasta Beatlesów?
Piękne widoki
z chęcią wyjechałbym w podróż nawet dzisiaj 😛 Pozdrawiamy ze Szkocji.
Hej!!!
więc jest nam szalenie wesoło – motyle w brzuchu. A pochwalcie się w jaki sposób dostaliście się do Liverpoolu, czy byliście tylko jeden dzień i gdzie spaliście, jeżeli był nocleg?
Po pierwsze, sorry za taki długi czas oczekiwania na zatwierdzenie, a po drugie wielkie Wow!!! Dzięki, bo szczerze nie spodziewaliśmy się, że ktoś skorzysta z naszych „wskazówek”, a nawet jeśli to że nie tak szybko
Pozdrawiamy
Relacja i mapka pomocne przy planowaniu marszruty po Liverpoolu. Zerknęłam na Wasz opis, coś tam zmodyfikowałam i wczorajszy Liverpool udał się znakomicie!
Wpadajcie jeszcze do Anglii – dużo tu ciekawych miejsc, które na pewno Wam się spodobają!
Pozdrawiam!
Wiolcia z Groszków w drodze
To prawda, ale taki jest zazwyczaj nasz plan „wymęczyć się, wyrywając jak najwięcej”. Wtedy za nami był już Dortmund i Ryga, a przed Londyn, Brno i Praga
W autobusie, Basia padła ale w Manchesterze mieliśmy nieplanowaną, aczkolwiek ciekawą przesiadkę, wiec jeszcze zza okna można było przez chwilę pooglądać nocny Manchester, a potem faktycznie „kima” do samego rana (8.00) 
Ależ napięty program! I tyle godzin na nogach.! Pewnie padliscie potem w autobusie :)?