Irlandia na jeden dzień i tylko ten jeden cel. Zdobyty!
Prawdopodobnie udało się Wam przebrnąć przez nasz wpis o Irlandii Północnej i kilku dniach spędzonych w Hrabstwie Fermanagh na południowym zachodzie kraju. Opisując naszą pierwszą przygodę na Irlandzkiej ziemi skorzystaliśmy z systemu dzień po dniu, a właśnie jeden z tych dni spędziliśmy w Irlandii (tej europejskiej).
Dzień trzeci (czwarty)
Po serii niesamowitych, zapierających dech w piersiach wrażeniach w ciągu dwóch ostatnich dni, ruszyliśmy by zobaczyć Ocean Atlantycki. Ale nie taki zwykły z plaży, przy wysokich falach, porywistym, ciepłym wietrze i niekończącym się horyzoncie, za którym kolonizatorzy z Europy rozwinęli Nowy (lepszy) Świat. Chcieliśmy to wszystko zobaczyć z dziewiczych, szóstych pod względem wielkości w Europie, klifów Slieve League. Na zachód od Enniskillen udaliśmy się na wycieczkę sporą, pięcioosobową grupą, a towarzyszyła nam najmłodsza z uczestniczek, niespełna dwunastomiesięczna Tosia – Trzeba werbować podróżników od najmłodszych lat!
Co można powiedzieć w kilku słowach o Irlandii, jeżeli kilka dni spędza się na ziemiach jej mniejszej siostry z północy? Że jest nasza, taka europejska, z kilometrami na drogowskazach, płatnościami w Euro i gęstszą zabudową w ścisłych centrach miast jak np. w Donegal. Dość szybko mimo, wąskich dróg mknęliśmy przez maleńkie Pettigo, Laghy, Inver, Killybegs i Carrick, a jednak najbardziej naszą uwagę przyciągnął kolejny już, obszar pełny nadziei, że nie wszędzie człowiek wkłada swój palec i są jeszcze miejsca na ziemi, nawet w przeludnionej Europie, gdzie wielkie obszary strzegą co najwyżej liczne gatunki ptaków, owce, krowy i dzikie konie. Ciężko nazwać to zjawisko, które mijaliśmy na terenie parku Lough Fad Bog i Płaskowyżu Pettigo, ale było pięknie! (niestety gdzieś nam zdjęcia z tego miejsca przepadły… dlatego korzystamy skromnie z ujęć Google Street View)
PETTIGO PLATEAU
Rezerwat przyrody Pettigo Plateau znajduje się na zachodnim brzegu Lough Derg, między miejscowościami Pettigo i Laghy. Rezerwat przyrody powstał tu stosunkowo niedawno bo w 1984 roku ze względu na unikatowe pokłady torfowiska i mokrych wrzosów w kolorze pomarańczowo-czerwonym, rozciągające się na terenie 900 hektarów. Jest to jedno z niewielu nietkniętych torfowisk w hrabstwie Donegal, oraz specjalny obszar ochrony wielu gatunków ptaków. Tereny te stanowią część sieci Natura 2000, która jest siecią najważniejszych obszarów ochrony w Europie. Obszar zawiera mozaikę aktywnych torfowisk, jezior, stawów i mokrych wrzosowisk i jest praktycznie niezakłócony poza obszarem drogi krajowej R232 i kilkunastu pastwisk dla zwierząt hodowlanych, które idealnie wpasowały się w te naturalne warunki. Torfowiska porośnięte są również jadalną borówką brusznicą i żurawiną, a gęsto porośnięty płaskowyż to idealne schronienie dla dzikich zajęcy, borsuków, wydr i żab. Gdzieniegdzie można również spotkać stada dzikich koni biegających po torfowiskach niczym surferzy przebijający się przez fale pobliskiego Oceanu.
Wśród ptaków można tu również spotkać Merliny z rodziny sokołów, w Polsce nazywanym Drzemlikiem, oraz Błotniaki Zbożowe z rodziny jastrzębiowatych. Zimą do tych dwóch głównych gatunków występujących na tych terenach dołączają liczne ptaki z Islandii i Wysp Owczych. Rezerwat i teren płaskowyżu faktycznie więc dał nam przez chwilę poczucie izolacji i oddalenia od cywilizacji. Choć dziś ten rozległy teren jest całkowicie niezamieszkały, obszar był kiedyś własnością rodu Leslie Estate pochodzącego z Glaslough w Republice Irlandii nad jeziorem o tej samej nazwie. Następnie w połowie XIX wieku zamieszkiwały tu dwie niewielkie rodziny, których pozostałości zabudowań gospodarczych i działek uprawnych można dostrzec w północnej części Rezerwatu.
SLIEVE LEAGUE
A dokładniej Bunglass Point usytuowany na wprost jednego z najwyższych klifów w Europie, prawie jak balkon nad niebezpiecznym i nerwowym Oceanem, szarpiącym pionowe ściany zachodnich przepaści wysp Irlandii. Wiecie co? Ostatni raz tak bardzo cieszyłem się, kiedy pierwszy raz wsiadłem do samolotu, a ten wzniósł się ponad pas startowy i leciał, a ja widział oddalające się drzewa, samochody… świat. Pierwsze co poczuliśmy to cholernie mocny wiatr, ale dosłownie traktujący nas jak zwykłe latawce, które bez trudu mógłby oderwać od ziemi i rzucić do zimnego oceanu, tak też włączyła się nam oczywista lampka ostrzegawcza, że poza podziwianiem widoków trzeba po prostu uważać i patrzeć pod nogi.
No i te klify… Niemrawo opadające z najwyższych partii wodospady, które momentami wyglądały jakby wracały z Atlantyku do źródła schowanego gdzieś w stromych zboczach Slieve League. Nazwa ta, również określa odcinek wybrzeża klifowego ciągnący się na zachód od góry SL do miejsca zwanego Malin Beg w okolicy Glencolmcille. Klify wysokie na ponad 600 metrów o dziwo przyciągają mniejszą uwagę turystów w porównaniu do klifów Moheru w hrabstwie Clare mimo że są trzykrotnie wyższe.
Zwróciliśmy też uwagę, między „wersami” na pasące się blisko nas i na stromych zboczach, dzikie owce i barany, które nic sobie nie robiły z obecności małej grupki ludzi podchodzących do nich bardzo blisko by zrobić to jedyne zdjęcie z dziką „owieczką”. Pasące się zwierzęta od setek lat przyzwyczaiły się do trudnych warunków panujących na wyspie. Skacząc po zboczach śliskich klifów w całej Irlandii są traktowane jako naturalne kosiarki, które dbają by wielkie połacie torfu pokrywającego wybrzeże ładnie się prezentowały z różnych punktów widokowych. Pozostawiają też po sobie sporo pułapek w postaci bobków, na których niestety łatwo można się poślizgnąć, o czym moje szanowne cztery litery zdążyły się przekonać, zaliczając efektowny upadek, widzialny z najniższych partii klifu.
No ale nieważne, to tylko jeden mały upadek, który nie przeszkodził w drodze na pierwszy z szczytów tworzących pasmo Slieve League – An Cheapach. Niestety, im wyżej wchodziłem (Basia i reszta ferajny obserwowała moją walkę z wiatrem z ciepłego samochodu, rezygnując w połowie drogi, co zrozumiałe dla Tosi taki wiatr to jednak gruba przesada) tym większy miałem problem z oddychaniem i nie była to raczej wina ciśnienia, a jeszcze mocniejszego wiatru, który miałem wrażenie co krok przesuwał mnie kilka centymetrów do tyłu. Dochodząc do ostatniej półki przed wzniesieniem, z której widoki były jeszcze piękniejsze, i widać było wieżę strażniczą z XIX wieku oraz dawne tereny, na których wydobywano torf, zrezygnowałem i udałem się w drogę powrotną kilkaset metrów w dół. Warto było dojść chociaż tam! Mocny wiatr mimo że nieprzyjemny odsłaniał też przed nami szczyty klifu, które początkowo całkowice były zasłonięte niskimi chmurami.
Jeszcze kilka przystanków, patrząc w kierunku Bun Glas (tzw. stół i krzesło olbrzyma) i musieliśmy udać się w drogę powrotną do domu, bo jednak ze względu na słabo rozwiniętą sieć dróg w całej Irlandii, przemieszczanie się nawet na krótkich odcinkach trwało o wiele dłużej niż mogliśmy się tego spodziewać. Wracając, okazało się że przygotowano dla nas „truskawkę na torcie” w postaci safari. Takie nie do końca, ale też sunęliśmy wewnątrz samochodu brzegiem morza po mokrej, piaszczystej, długiej na kilka kilometrów plaży Rossnowlagh. Chyba specjalnie przygotowanej dla „leniwców” którzy nie tylko pojawiają się tu w ciepłe dni z swoim osobistym parawanem w zielone koniczynki, ale rezerwują miejsce cumując samochód w bezpiecznej odległości od spienionych fal. Po czym Basia sprawdziła temperaturę wody – zimna! I wróciliśmy na właściwą trasę.
Zielono Wyspo żegnaj i do zobaczenia kiedyś, na dłużej!